Niech nasze życie będzie walką, a nie powolnym gniciem!

Polecane wpisy

Tematy

Andrzej Solak rozmawia ze stowarzyszeniem Przybądźcie Wierni o kryzysie męskości, o współczesnych przyczynach problemu, o sposobach na wyjście z kryzysu. Wywiad zawiera wiele wspaniałych przykładów do naśladowania i niejednokrotnie zawstydza nas naszą karłowatością wobec olbrzymów z mniej lub bardziej odległej przeszłości…

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Obserwujemy bardzo poważny kryzys męskości i kobiecości. W naszych czasach osiągnął on, jak się wydaje, ekstremalną głębokość, bo zakwestionowano nawet biologiczną tożsamość płciową człowieka. Jeśli Pan pozwoli proponuję abyśmy skupili się w tej rozmowie na mężczyznach. Jak w Pana oczach – głównie z punktu widzenia historyka mającego pełniejszą i szerszą perspektywę spojrzenia na mężczyznę, a w szczególności na mężczyznę–Polaka, na przestrzeni już ponad tysiącletniej historii Polski – jawi się ten kryzys męskości? Co kształtowało męskość przez wieki i dlaczego we współczesnej Polsce tak trudno spotkać prawdziwego mężczyznę? Pełno za to osób o genotypie męskim kompletnie zniewieściałych (nie tylko z powodu zachowania ale często i z wyglądu), nierzadko wręcz lalusiowatych, szukających w życiu jedynie przyjemności i rozrywki, niezdolnych do wyrzeczenia, poświęcenia (w szczególności na rzecz rodziny, wiary, ojczyzny), niezdolnych do dotrzymywania zobowiązań, bez kręgosłupa i bez honoru…

Andrzej Solak:

Role społeczne narzucało samo życie. Kiedyś mężczyzna, obdarzony krzepą przez naturę, wyruszał polować na mamuty, aby służyć swojej rodzinie i całej społeczności. Kiedy jego żona gotowała posiłek, gdy zajmowała się dziećmi, on odpoczywał, wszakże czujnie bacząc na wejście do jaskini, skąd mógł zaraz wyłonić się wróg. Mężczyzna – polując, walcząc, pracując – zwyczajnie czuł się mężczyzną, odpowiedzialnym za swoich bliskich; nie było tu potrzeby teoretyzowania. Ten model dobrze funkcjonował przez tysiące lat. Kryzys męskości przyszedł do nas wraz z demokracją u schyłku ubiegłego stulecia, na Zachodzie jakieś trzy dekady wcześniej, mniej więcej w latach 60. XX wieku. Najprościej można powiedzieć, że pojawiła się pokusa wygody. Spadkobierca dawnych wojowników, łowców i rolników nie musiał już zmagać się z wrogiem ani siłami natury, nie potrzebował każdego dnia walczyć o przeżycie. Jego największym problemem stała się zawartość karty kredytowej. Poczucie wolności i bezpieczeństwa sprawiło, że zaczął „rdzewieć”, a ściślej – duchowo gnić. Na pewno swoją rolę odegrały tutaj modne lewackie ideologie z ich ubóstwieniem tak zwanej „wolności”, ale chyba najważniejsza była właśnie wspomniana żądza wygody. Nazywając rzecz po imieniu – był to grzech lenistwa, tak często przez nas lekceważony, a jednak w skutkach równie morderczy jak pozostałe. To zaczęło z czasem rzutować na wszystkie dziedziny życia. Przecież wzajemne docieranie się charakterów małżonków to fascynująca przygoda, ale też i wieloletni wysiłek. Kto boi się wysiłku, ten szybko wybierze „nowy model” współmałżonka, teraz nowomodnie zwanego „partnerem”. Dzieci to także wysiłek, i to jaki! To wieloletnia ciężka praca opiekuńcza i wychowawcza, nieprzespane noce, to stały niepokój o zdrowie i bezpieczeństwo naszych pociech, potem o ich wybory życiowe… „Po co mi to?” – zapytują dzisiejsi kandydaci na rodziców. To dlatego nienarodzone dzieci często lądują w krwawych strzępach w szpitalnym kuble na odpadki. Aborcyjna ideologia – te wszystkie „prawa wyboru”, „regulacje urodzin”, „świadome decyzje”, te pseudonaukowe kocopały w rodzaju „to nie dziecko, to zlepek komórek” – są dobierane dopiero potem, pod tezę. Przede wszystkim liczy się wygoda, własny egoizm zaspokojony krwią nienarodzonego maleństwa. Oczywiście zawsze istniało zło, zawsze zdarzali się wyrodni ojcowie rodzin, którzy porzucali swoje żony i dzieci. Zawsze były małżeńskie zdrady, przypadki dzieciobójstwa… Ale kiedyś spotykało się to z potępieniem, ogół tego nie akceptował. A dzisiaj dawna patologia staje się normą. Tak więc współczesny osobnik męskopodobny boi się wysiłku, boi się pracy, boi się życia. Ale śmierci też się boi. Śmierć, choroba i starość to dla niego tematy tabu. Jak ma być szczęśliwy?

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Stwierdził Pan, że kryzys męskości nadszedł do nas wraz z demokracją u schyłku ubiegłego stulecia mniej więcej w latach 60-tych XX wieku. Czy pokusa wygody nie wynika bardziej z ogromnego rozwoju technologicznego, który dokonał się w tym samym okresie i niejako „umożliwił lenistwo” przez zastąpienie wysiłku i pracy człowieka coraz bardziej wyrafinowanymi urządzeniami w praktycznie wszystkich dziedzinach życia, niż z demokracji? Czy mógłby Pan wyjaśnić co ma na myśli wskazując związek rozleniwienia mężczyzn ze współczesną demokracją?

Andrzej Solak: 

Może trzeba tu zaznaczyć, że nie mówimy o wszystkich mężczyznach, ale o jakiejś ich części, niestety coraz liczniejszej. Przecież gdybyśmy omawiali kwestię pracoholizmu, albo nadmiernej eksploatacji pracowników przez niektórych pracodawców, życie także dostarczyłoby wielu niepokojących przykładów. Wracając do Pańskiego pytania, trudno byłoby zakładać, że złożone zjawiska społeczne posiadają tylko jedną przyczynę. Jednak nie sądzę, aby postęp technologiczny odegrał tu rolę decydującą. Chyba, że ma Pan na myśli odmóżdżający wpływ telewizji, komputerów i smartfonów. Wtedy, owszem, jest się nad czym zastanawiać. To prawda, postęp techniczny ma zawsze swoją cenę, niekiedy bardzo dotkliwą dla pewnych grup społecznych. Przecież to rozwój broni strzeleckiej wypchnął z pól bitew ciężkozbrojne rycerstwo. Kiedyś mechanizacja warsztatów pracy zaczęła pozbawiać ludzi zatrudnienia, co zaowocowało rozpaczliwymi protestami luddystów (burzycieli maszyn). Ale czy można powiedzieć, że pojawienie się piły mechanicznej rozleniwiło drwali? Że kierowca ciężarówki stał się zdegenerowanym następcą pokoleń pracowitych tragarzy? Że pilot myśliwca odrzutowego jest leniem w porównaniu do jaskiniowca, załatwiającego swoje krwawe porachunki twarzą w twarz? Ludzie od zawsze, mniej lub bardziej chętnie korzystali z rozmaitych nowinek technicznych, bo na dłuższą metę one nie tylko ułatwiały życie, ale i zwiększały możliwości. Jednak to wszystko jakoś nie prowadziło do takich zmian w mentalności, jakie obserwujemy obecnie. A obserwujemy dynamiczny rozwój liczebny klasy próżniaczej, która w takiej skali istnieje tylko w warunkach demokracji. To szeroko rozumiany socjalizm, to różne odcienie czerwieni zbudowały „państwo opiekuńcze”, w którym ciężko pracujący człowiek musi utrzymywać także tłumy nierobów. Ta choroba rozwija się, czego dowodem pomysł na „bezwarunkowy dochód podstawowy”, czyli świadczenie wypłacane każdemu obywatelowi, niezależnie od tego, czy pracuje. Wie Pan, że w sondażach ponad połowa Polaków poparła ten projekt? A kto ma ponieść jego koszty? Oczywiście pracujący! Jaką więc otrzymają motywację, by dalej pracować? Próżniacy to ludzie, którzy wnoszą do życia społeczeństwa niewiele, albo i nic, jednak co ciekawe, mają istotny wpływ na bieżącą politykę. Mogą być znudzonymi życiem „niebieskimi ptakami”, a nawet degeneratami – ale w wyborach powszechnych ich głos ma taką samą wagę, jak głos profesora albo uznanego poety. W demokracji głos Prawdy został zastąpiony przez prawo Liczby. Pora więc na kluczową kwestię: czy w społeczeństwie więcej jest genialnych profesorów, czy jednak zdegenerowanych lumpów? A wobec tego – o którą z tych grup społecznych będzie bardziej zabiegać władza, albo kandydaci do przejęcia rządów? W państwach autorytarnych próżniacy przymierają głodem, bo władzy nie zależy na ich opinii, na ich głosach. W społeczeństwie demokratycznym warstwa patologii stale rozrasta się – bo zwyczajnie opłaca się być patologią.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni: 

Socjalizm, którego podstawą jest demokracja, jak Pan stwierdził, promuje rozwój próżniactwa, co z kolei niszczy męskość. Jeden z moich starszych (bardziej życiowo doświadczonych) znajomych twierdził że: „Socjalizm jest wieczny” – to znaczy tam gdzie się już zagnieździ to nie sposób się z niego wyzwolić. Skoro zatem z socjalizmu nie ma wyjścia to czy w takim razie, Pana zdaniem, sytuacja jest beznadziejna – bo będzie coraz więcej mężczyzn próżnujących, słabych i zniewieściałych a tego procesu nie da się odwrócić?

Andrzej Solak:

Natura nie znosi próżni. Społeczności zdegenerowane przeważnie upadały, czy to w wyniku konfliktów wewnętrznych, czy nacisku zewnętrznego, albo kombinacji tych czynników. Jeżeli wspólnota jest zbyt syta, a swojego istnienia nie opiera na wartościach, wtedy nie chce się jej walczyć o przetrwanie. W razie kryzysu dobrowolnie, albo pod niewielkim naciskiem przywdzieje łańcuchy, jeśli tylko nowy pan da nadzieję na zachowanie majątków. Mniej więcej ćwierć wieku temu, gdy obserwowaliśmy dopiero pierwsze symptomy nadciągającego kryzysu mentalnego, powiedziałem zdesperowany do znajomego księdza: „Powinniście już teraz uczyć w seminariach języków azjatyckich i afrykańskich. Bo w końcu przyjdą tu barbarzyńcy i wyrżną zdemoralizowanych tubylców. A wtedy wy ochrzcicie zdobywców – i Europa znów będzie potęgą!”. Oczywiście to był scenariusz optymistyczny… Z drugiej strony przyszłość jest nieprzewidywalna. Były przypadki, wprawdzie nie tak częste, że we wspólnotach ludzkich rozpalała się ozdrowieńcza iskra. Kto zna dzieje Żydów, ten wie, że ten naród upadał po wielokroć, a jednak wciąż się odradzał, przez tysiące lat. Wypracował mechanizmy przetrwania, których tajemnica tkwi w szacunku do własnej religii, historii i tradycji.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Co może zatem być tą ozdrowieńczą iskrą dla mężczyzn w Polsce?

Andrzej Solak:

Świadomość zakorzenienia. Ich poczucie, że są Polakami, w większości także chrześcijanami; że razem niosą na grzbietach bagaż naszej historii, dobrej i złej. Że jako Polacy i chrześcijanie mają prawo do własnego świata i do własnych ocen. Że są jednością z pokoleniami swoich ojców, dziadków i praszczurów, a także z pokoleniami własnych dzieci i wnuków. Że wszyscy – zmarli, żywi i jeszcze nienarodzeni – tworzą jedną wspólnotę. I jeszcze, że mają swoje obowiązki, bardzo szczególne. Obowiązki polskie.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Czym są, według Pana, te szczególne obowiązki Polaków? Prosimy o rozwinięcie tej myśli.

Andrzej Solak:

Dmowski zrobił o tym wspaniały wykład w „Myślach nowoczesnego Polaka”, u zarania ubiegłego wieku. Pisał z żelazną logiką, że skoro poczucie godności „zabrania człowiekowi kraść lub żebrać”, to w takim razie „nie pozwala mu również korzystać z dóbr narodowych, nie dokładając nic do nich od siebie, nie pracując nad ich pomnożeniem i nie biorąc udziału w ich obronie”. A więc rzecz wypływa z osobistego poczucia godności, które możemy też nazwać honorem. To także kwestia właściwego ustawienia priorytetów. Dla Polaka na płaszczyźnie politycznej najważniejsze powinno być dobro jego narodu i ojczyzny – nie zaś takiej bądź innej partii, ani jakiejś grupy interesów, ani obcego rządu czy obcej nacji. Polacy mają prawo do właściwie rozumianego „egoizmu narodowego”, bo to nic innego, jak odwołanie do katolickiej doktryny ordo caritatis – najpierw mam obowiązek kochać i wspierać moją rodzinę, potem przyjaciół, własny naród i ojczyznę, a dopiero w kolejnych kręgach mojego zainteresowania powinny znajdować się inne nacje, kraje, wspólnota europejska czy ludzkość. Niby to wszystko oczywiste i zdroworozsądkowe, ale jak wygląda nasza tragiczna rzeczywistość? Według oficjalnych danych 17 milionów Polaków żyje poniżej minimum socjalnego, a dwa i pół miliona w skrajnej nędzy. W aptekach emeryci najpierw starannie wypytują o ceny leków, często rezygnują z zakupu, zapewne skracając sobie życie. Państwa nie stać na zapewnienie opieki zdrowotnej, na pomoc ludziom w podeszłym wieku, na wsparcie powodzian i na tysiące innych rzeczy. I właśnie takie państwo lekką ręką oddaje 140 miliardów złotych (ponad 36 miliardów dolarów!) na pomoc dla „bardziej potrzebującej” Ukrainy. Państwowa służba zdrowia – od dziesiątków lat wołająca o rzetelną reformę, wciąż potwornie niedofinansowana, która nie potrafiła zapobiec tysiącom „nadmiarowych zgonów” w czasie tak zwanej „pandemii” – została obciążona dodatkową opieką nad kilkoma milionami imigrantów z Ukrainy. Owi imigranci otrzymali najrozmaitsze świadczenia, również takie, których odmawiano Polakom! „Nasi” rządzący uznali to za swoją zasługę i chlubę. Ale z czyjej kieszeni sfinansowali tę pomoc? Czyim kosztem? Rządy w Warszawie straszyły nas wojną, a równocześnie rozbrajały Wojsko Polskie, przesyłając sprzęt na Ukrainę; samych czołgów oddały ponad połowę. Uspokajano nas, że to nic złego, bo w ciągu kilku lat przybędą nowe zamówione czołgi z USA i Korei, nowe systemy przeciwlotnicze i tak dalej. Ale co, gdyby wojna wybuchła nie za kilka lat, tylko właśnie teraz bądź w ubiegłych trzech latach? Tak jak zdarzało się to wieszczyć włodarzom naszego umęczonego kraju? Wtedy wojna zaskoczyłaby nas bezbronnych. W imię pomocy dla obcego, i to nieprzyjaznego nam kraju Polskę zubożono, rozbrojono, a w końcu upodlono. W czyim interesie realizowano taką politykę? Na pewno nie w polskim! Jest taki okrutny żart, który żartem wcale nie jest – jaka jest różnica między prezydentami USA, Izraela, Ukrainy i Polski? Otóż prezydent USA troszczy się o interesy amerykańskie; Izraela – o żydowskie; Ukrainy – o ukraińskie. Zaś prezydent Polski? On troszczy się o interesy… amerykańskie, żydowskie i ukraińskie. Przecież tak nie powinno być. Polscy rządzący, którzy ogłaszają, że są „sługami” obcego narodu, albo wypełniają polecenia telefoniczne z obcej ambasady, winni być aresztowani za zdradę. A tymczasem mało kto potępia taką postawę. Elektorat patrzy na swoich wybrańców z cielęcym zachwytem, z emanacją fanatycznego, partyjnego kibolstwa – „są dobrzy, bo nasi”. Również i dlatego o wspomnianą „ozdrowieńczą iskrę” będzie bardzo trudno.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Czy aby przywrócić godność i honor Polakom nie należy również dzisiaj skupić się na pracy u podstaw – to znaczy wskrzeszać upadającą wiarę u mężczyzn, pomagać dźwigać się z grzechu, w który popadli, otwierać oczy zamknięte na prawdę o sobie i o otaczającej rzeczywistości, uczyć logicznego myślenia i wyciągania wniosków, wydobywać z zapomnienia ordo caritatis? Tylko w jaki sposób to robić kiedy, szkoła, telewizja, radio, cyfrowe media i komunikatory, cały socjaldemokratyczny system państwowy i międzynarodowy działają w dokładnie przeciwnym kierunku, a niektórzy duszpasterze często mający bronić swych owiec przed wilkami nawet legitymizują działania wrogów Kościoła i przeciwników normalności?

Andrzej Solak: 

Receptę właśnie Pan podał – praca u podstaw. Nie byłoby odrodzenia niepodległej Rzeczypospolitej na jesieni 1918 roku (gdy zaistniała korzystna dla nas koniunktura międzynarodowa) bez wcześniejszego tytanicznego wysiłku – pracy wychowawczej kilku pokoleń działaczy, artystów, nauczycieli, kapłanów. A realia ich działań były bez porównania trudniejsze. Przecież wcale nie było łatwo przekonać ogół polskojęzycznych poddanych Habsburgów, Hohenzollernów i Romanowów, że wciąż tworzą odrębny naród, i to ze wspaniałą przeszłością i z widokami na przyszłość. „Tyś nas uczynił Polakami!” – wołała delegacja górali do Henryka Sienkiewicza, i z tych słów przebija zarówno wdzięczność i uznanie dla geniuszu twórcy, jak i bolesny dramat ludu żyjącego dotąd bez narodowej tożsamości. To prawda, przeszkód i zagrożeń jest bez liku. Ale jak powiedziałem, inni mieli gorzej. My musimy po prostu robić swoje, każdy na miarę swych sił i możliwości, w miejscu, w którym postawił go Bóg. To jest niełatwa, ciernista droga. Nam nikt nie obiecuje, że będzie lekko i przyjemnie. Czasem trzeba stanąć samotnie przeciw tłumom. Często smakować gorycz klęski. Niekiedy być świadkiem zdrady i skundlenia we własnych szeregach. Ważne, by nie upadać na duchu. Może nie doczekamy spełnienia naszych marzeń, ale po nas przyjdą inni, będą lepsi. W chwilach zwątpienia pamiętajmy o słowach Karola Ludwika von Hallera: „Bóg żąda od nas jedynie walki, a nie zwycięstwa”. Niech nasze życie będzie walką, a nie powolnym gniciem.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni: 

Czy sądzi Pan, że w dobie odrzucenia autorytetów, ma sens – w ramach tej pracy od podstaw, w ramach tej walki – stawianie współczesnym mężczyznom, zwłaszcza młodzieży męskiej, za wzór do naśladowania naszych polskich przodków? Jeśli tak, to jakie postacie historyczne wskazał by Pan w pierwszej kolejności? I dlaczego właśnie te, a nie inne?

Andrzej Solak: 

Kiedyś zauważyłem znajomego siedemnastolatka, jak siedział na ławce w parku i czytał książkę. Wie Pan, nastolatek czytający książkę w miejscu publicznym to dziś widok raczej niecodzienny. A w dodatku to był chłopak z rodziny zwanej eufemistycznie „dysfunkcyjną i niedostosowaną społecznie”. Taki trochę bandzior, choć bardzo sympatyczny. Pytam więc zaciekawiony: „Co tam czytasz, chłopie?”. Byłem pewien, że jakiś kryminał, przygodówkę, coś takiego. A on mi pokazuje… podręcznik do historii i woła z przejęciem: „Panie Andrzeju, nie uwierzysz pan, jakżeśmy się dawniej tłukli z innymi krajami! I dawaliśmy radę!”. Po prawdzie cytat nie jest dosłowny, bo mój młodociany znajomek użył znacznie mocniejszych wyrażeń, typowych dla swego środowiska. Ale ten entuzjazm na jego twarzy był dla mnie bezcenny. Mężczyzna potrzebuje wzorców osobowych i mogą być nimi także postacie historyczne. To trochę jak ze sportem. Z dumą prężymy się, słysząc Hymn, widząc biało-czerwoną flagę wciąganą na maszt podczas dekorowania naszych medalistów, z nostalgią wspominamy też dawne sukcesy. Podobnie nie trzeba być wybitnym znawcą dziejów, aby czuć satysfakcję z bojowych przewag Zawiszy Czarnego i Witolda Urbanowicza, z wiktorii Chodkiewicza, Koniecpolskiego czy Sobieskiego, z osiągnięć gospodarczych Staszica i Grabskiego, z przenikliwości politycznej Dmowskiego i Korfantego… To mnóstwo postaci, charakterów i dokonań, spośród których każdy może wybrać sobie te subiektywnie dlań najciekawsze, najbliższe sercu, zgodne z własnymi zainteresowaniami. Oczywiście posiadam własnych faworytów. Jednym z nich jest hetman Stanisław Żółkiewski. Pamiętamy go głównie ze zwycięstwa pod Kłuszynem i zdobycia Moskwy, a jak dla mnie prawdziwą swą wielkość pokazał w godzinie klęski. Zdradzony najpierw przez politycznych decydentów (od których daremnie domagał się środków na powiększenie armii), wszakże zgodził się stanąć na czele skazanej na klęskę wyprawy cecorskiej. Następnie porzucony przez strachliwych sojuszników i podkomendnych, odmówił ucieczki z pola bitwy – „bo przecież koni nie starczy dla wszystkich”. Prawdziwy sarmacki Leonidas, którego motywy wyjaśnił najlepiej wojewoda Tomasz Zamoyski: „A to ja do czasu swym trupem drogę nieprzyjacielowi zawalę. […] Nie pomurujecie tak prędko zamków, wałów nie posypiecie, przyjdzie wam już nie cegłą, piaskiem, ale własnymi piersiami zasłonić tę ojczyznę”. „Święty hetman”, jak o nim mówiono, z własnych zwłok uczynił nieprzebytą barykadę. Drugi mój wybraniec to generał Józef Longin Sowiński. Została po nim pamięć po bohaterskiej śmierci w okopach Woli we wrześniu 1831 roku. A mało kto wie, że kilka miesięcy wcześniej ktoś inny mierzył bagnetem w pierś generała. W Noc Listopadową Sowiński należał do tych dowódców, którzy próbowali zawrócić młodych zapaleńców z drogi zagłady. Kilku naszych generałów zginęło wtedy z bratniej ręki. Sowiński też był bliski śmierci, ale wtedy jeden ze spiskowców powstrzymał narwanego kolegę pogardliwym stwierdzeniem: „Zostaw go, to kaleka!…”. Sowiński był przeciw powstaniu, bo jako zawodowy wojskowy nie widział szans na zwycięstwo. Jednak gdy już doszło do walki, wtedy bił się do końca – nawet wtedy, gdy wygadani radykałowie nawołujący wcześniej do „mierzenia sił na zamiary” pakowali już w pośpiechu kufry i uciekali na Wielką Emigrację… Sowiński jest tu bardzo podobny do Romualda Traugutta – on też walczył do końca, przy tym na pewno lepiej, nieporównanie bardziej skutecznie i profesjonalnie niż różne gorącogłowe patałachy, a przecież zastrzegał się: „Ja nie chciałem tego powstania!”. Chłodny realizm skonfrontowany z poczuciem obowiązku. To takie bardzo, bardzo POLSKIE dylematy… Jednak zanim dowiedziałem się o Żółkiewskim, Sowińskim i Traugutcie, od maleńkości żyłem w kulcie mego dziadka, po którym noszę imię. W roku 1939 kapral Andrzej Solak poszedł walczyć o Ojczyznę, jak setki tysięcy jemu podobnych. Miał bronić Warszawy. Posiadam jedynie strzępy informacji o jego ostatnich chwilach. Kiedy odebrał pierwszą ranę, nie zszedł z pozycji. Walczył dalej. Do dzisiaj nie wiemy, gdzie jego grób. Może warto pójść także tą ścieżką. W naszych rodzinach jest wielu prawdziwych bohaterów. Nigdy nie napiszą o nich w podręcznikach do historii, przez ogół pozostaną niesłusznie zapomniani. A przecież powinni być dla nas osobistym wzorem jako ludzie, którzy w godzinie próby wypełnili swój obowiązek; którzy zachowali się jak trzeba.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

Jednym z objawów kryzysu męskości jest drastyczny spadek powołań kapłańskich i zakonnych. Mało który chłopak chciałby dzisiaj na serio naśladować Jezusa Chrystusa, tzn. poświęcić swój czas bez reszty dla zbawienia dusz, stanąć twardo do walki przeciw szatanowi i jego sługom, być gotowym do oddania życia za swoje owce. Czy ma Pan swoich „faworytów” również wśród duchownych, którzy, w bardziej lub mniej odległych nam czasach potrafili mężnie znosić prześladowania tego świata i oddawali heroicznie życie za wiarę?

Andrzej Solak:

Dwadzieścia wieków chrześcijaństwa dało tak ogromną liczbę męczenników, że aż strach wyróżniać jakieś pojedyncze osoby, aby nie skrzywdzić pozostałych. Kiedyś napisałem książkę o męczennikach katolickich z samego XX stulecia; byłem zdruzgotany ogromem tematów i postaci, które musiałem pominąć z prozaicznego powodu objętości zamówionego tomu. W tamtym jednym wieku kapłanów mordowali socjaliści czerwoni i brunatni, anarchiści i masoni, muzułmanie i poganie, rozmaite armie rządowe i rebelianckie, organizacje terrorystyczne i samotni fanatycy. Zabijano na niemal wszystkich kontynentach, w obozach koncentracyjnych, na ulicach miast, na pustkowiach i w dżungli. Oprawca mógł być umundurowanym policjantem, albo półnagim dzikusem łaknącym ludzkiego mięsa, bądź na wskroś nowoczesnym politykiem w szykownym garniturze fetowanym w ONZ. A wcześniej było przecież podobnie. Historia chrześcijaństwa to dwa tysiące lat nieustannego upustu krwi. Podam jeden przykład; niech on tu posłuży za symbol tysięcy. Mój przyjaciel wojażował kiedyś po komunistycznych Chinach. Jego wycieczka skrywała głębszy cel – uczestniczył w przemycie Biblii i modlitewników dla tamtejszego Kościoła Podziemnego. Rozmawiał z pewnym miejscowym księdzem, który przed wielu laty został aresztowany, jeszcze jako młody chłopak, w czasach Rewolucji Kulturalnej. Ten młody wówczas chiński katolik był zmuszany do wyrzeczenia się wiary. Odmówił, więc torturowano go. W końcu osiągnął swój próg odporności i uznał, że więcej już nie wytrzyma. Nie, nie dokonał apostazji. Postanowił odebrać sobie życie. Wiemy, czym jest samobójstwo dla katolika. To straszny grzech, za który karą może być wieczne potępienie. Chyba nie trzeba więcej pisać, by Czytelnik pojął, jaki poziom udręczenia osiągnął ten chłopak. A jednak przeżył – ponieważ w więziennej celi objawił mu się Chrystus. To nie jest żadna metafora. Rozmówca mojego znajomego wspominał: „Widziałem Go, tak jak teraz ciebie widzę. On dał mi siłę. Pomógł wytrzymać tortury i więzienie. Dzięki niemu zostałem kapłanem”. Na moim przyjacielu potężnie wrażenie zrobiła osobowość tego chińskiego duszpasterza – to był typ naukowca, człowieka powściągliwego, jasno wyrażającego swe myśli, chłodno analizującego rzeczywistość. Wcale nie popadł w pychę, doświadczając osobistego kontaktu ze Zbawicielem. Jego komentarz mógłby stać się dla wszystkich kapłanów wzorem skromności, jak i teologicznej precyzji: „Nie wiem, czy było to objawienie Boskie, czy demoniczne. To okaże się po tym, czy będę dobrym księdzem”.

Stowarzyszenie Przybądźcie Wierni:

W przytoczonym przykładzie niesamowitego chińskiego chłopaka, który został kapłanem katolickim, podkreślił Pan jego skromność i powściągliwość – a więc pokorę. Obserwujemy dzisiaj ogromny wzrost pychy i duży deficyt pokory w całym społeczeństwie, a zatem i wśród mężczyzn. Czy Pana zdaniem istnieje jakiś związek pomiędzy współczesnym niedoborem pokory i męskości mężczyzn, albo wręcz w ogóle pomiędzy pokorą i męstwem?

Andrzej Solak:

Chrześcijańska pokora nie ma nic wspólnego z uniżonością ani służalstwem. To świadomość faktu, że jesteśmy tylko drobnym pyłkiem, przywołanym do istnienia i działania jedynie tchnieniem Boga. Każdy z nas jest mikroelementem Wszechświata, na pozór nieistotnym, błahym, pomijalnym w otchłani dziejów. Dodatkowo pogrąża nas nasza niedoskonałość, nasze ciągłe upadki. A jednak na każdym spoczywa uważne spojrzenie Stwórcy. Dla Niego jesteśmy ważni. Mimo naszych win i słabości nie stanowimy jedynie odrażającego kłębowiska robactwa, co tylko wije się pod stopą Pana Zastępów. Jesteśmy Jego dziećmi. Źródła przekazują mnóstwo świadectw o zdarzeniach, kiedy chrześcijańska pokora była źródłem wspaniałych zwycięstw, także na polach bitew. Zwycięstw odniesionych wbrew wszystkiemu i wszystkim, wbrew ludzkiej logice i rachunkowi sił. Kiedy krzyżowcy Pierwszej Krucjaty maszerowali na Jerozolimę, po drodze szturmowali Antiochię, w końcu zdobytą po długim oblężeniu, po wielu niepowodzeniach. Wodzowie wyprawy potraktowali trudy walki jako formę oczyszczenia z grzechów: „Bóg wstrzymywał nas przez dziewięć miesięcy i upokorzył pod Antiochią, aby nasza nadęta pycha zmieniła się w pokorę”. Osiemdziesiąt lat później pod Montgisard władca Królestwa Jerozolimskiego Baldwin IV, sławny Król Trędowaty, stanął na czele garści dzielnych naprzeciw nieprzeliczonych tłumów bisurmanów sułtana Saladyna. Przed bitwą schorowany król chrześcijan odmówił modlitwę przed relikwiami Prawdziwego Krzyża. Nie miał siły nawet, aby samodzielnie zsiąść z konia, więc pomogli mu wierni rycerze, którzy następnie zanieśli go przed sam Krzyż. Tam monarcha padł na kolana, a po twarzy płynęły mu łzy. Kronikarz pisał: „Ten widok wzruszył rycerzy. Wyciągnęli ręce w stronę Krzyża i przysięgali, że nawet w obliczu klęski nie opuszczą pola walki i uznają za zdrajcę i odstępcę każdego, kto wybrał ucieczkę zamiast śmierci. Potem wsiedli na konie i ruszyli na Turków, którzy cieszyli się ze swojej przewagi. Na widok oddziałów tureckich, rozległych niczym morze, Frankowie zaczęli przekazywać sobie znak pokoju i prosili siebie wzajemnie o wybaczenie…”. A potem… ci pokorni chrześcijanie runęli do ataku i walczyli z zaciekłością i pogardą śmierci, aż wróg zrozumiał, że nie zdoła pokonać tych ludzi. Pokora nakazywała uczestnikom wiekopomnych batalii szukać źródła zwycięstw nie w ich męstwie ani w przemyślności wodzów, tylko we wsparciu Opatrzności. Stąd wielu weteranów zaświadczających, że widzieli zastępy niebiańskie wspierające krzyżowców pod Doryleum. To stąd relacje o świętych Jerzym i Demetriuszu walczących ramię w ramię z rycerstwem Zachodu, albo o Santiago Matamoros (Świętym Jakubie Maurobójcy), którego mieli widzieć uczestnicy czterdziestu bitew hiszpańskiej Rekonkwisty. To stąd ustanowione przez Piusa V święto Matki Bożej Zwycięskiej (Różańcowej) w podzięce za zwycięstwo pod Lepanto „uzyskane od Boga przez zasługi i wstawiennictwo Najświętszej Maryi Panny […], odniesione w walce przeciw Turkom, nieprzyjaciołom wiary katolickiej”. To stąd wreszcie lapidarne „venimus, vidimus, Deus vicit” króla Jana III Sobieskiego po wiktorii wiedeńskiej. Chrześcijańska pokora jest źródłem mocy, która pozwala nam odnosić zwycięstwa i daje siłę do przetrwania klęsk. Natomiast pycha – co warto stale przypominać – zwykle kroczy przed upadkiem. Dzisiejszemu mężczyźnie – temu prawdziwemu – może być o tyle ciężko, że nasi przodkowie ustawili poprzeczkę naprawdę bardzo wysoko. Ale już przed wiekami Bernard z Chartres wołał: „Jesteśmy karłami, którzy wspięli się na ramiona olbrzymów. W ten sposób widzimy więcej i dalej niż oni, ale nie dlatego, ażeby wzrok nasz był bystrzejszy lub wzrost słuszniejszy, ale dlatego, iż to oni dźwigają nas w górę i podnoszą o całą gigantyczną wysokość”. Dawnym olbrzymom zapewne nigdy nie dorównamy, jednak i dla nas, karłów przewidziano niebłahą rolę w dziejach. Tak więc pełni pokory, świadomi własnej marności stawiajmy czoła życiu. Róbmy to, co do nas należy; do nas – mężczyzn. Nie pozwólmy się kupić, przekabacić, skokietować. Pluńmy na oferowane nam srebrniki. Podnośmy się po każdym upadku. I nie litujmy się nad sobą. Nauczmy się zaciskać zęby, a kiedy trzeba, także pięści. Niech nam wszystkim pomoże pamięć o olbrzymach.

Andrzej Solak – absolwent historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, publicysta katolicki, bezpartyjny prawicowiec. Niegdyś sekretarz redakcji katolickiego miesięcznika „Wzrastanie”. Publikował także w „Cywilizacji”, „Myśli Polskiej”, „Komandosie”, „Głosie Kresowian”, „Národní myšlenka” i innych pismach. Aktualnie współpracuje z magazynem „Polonia Christiana” i portalem PCh24.pl. Autor książek: Patron Polaków; Wojownicy Chrystusa; Modlitwa mieczy; Męczennicy katoliccy ubiegłego stulecia; Kresy w płomieniach 1908 – 1957; Warszawa ‘44. Popiół i łzy; Krucjata Wyklętych; Walki Polaków z islamem; Rycerze Chrystusa; Zapomniani żołnierze Rzeczypospolitej; Pogromcy szkarłatnej zjawy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *